Pomiń zawartość →

Bartek Lis: KULTURALNY LAMENT. Refleksje na marginesie pandemicznej trwogi

Doczekaliśmy się. Nie, żebyśmy jakoś tego stanu szczególnie wyglądali, zaniepokojeni jego nienastawaniem, wcale nie przebieraliśmy nogami, ani nie patrzyliśmy co chwilę przez okno. W końcu – zaraza, choroba, epidemia i chromość – tak samo, jak nie brzmią dobrze, mrożąc lub spinając nasze korpusy, tak nie zapowiadają niczego dobrego. Pandemia paradoksalnie oprócz całej masy negatywności, która z nią się wiąże, każe nam zastanowić się nad kategorią „kryzysu”, w którym podobno za sprawą COVID-19 się znaleźliśmy. Czy lament, poza naturalną funkcją wyrażenia cierpienia i skargi, do czego dzisiaj szczególnie wielu i wiele z nas ma prawo, może również, jak w prawdziwym kryzysie, dać początek potrzebnym zmianom w kulturze?

Mówi się, że kultura jest teraz w zapaści (żeby posłużyć się kolejną medyczną metaforą), że wpadła w kryzys (podobnie zresztą, jak wszystkie inne sektory i obszary indywidualnego i zbiorowego życia). Jednak chyba my wszyscy działający w tej przestrzeni animatorzy i animatorki kultury (by ograniczyć się tylko do tej jednej profesji) wiemy, że jest to stan permanentny, którego doświadczamy, odkąd sięga moja pamięć. Stałe niedofinansowanie działań kulturalnych, spychanie ich na plan dalszy, w imię ważniejszych obszarów: obronności narodowej, inwestycji w drogową infrastrukturę czy kwestii polityki historycznej, sytuuje kulturę już w bardzo trudnej pozycji. Do tego dochodzi permanentne ingerowanie w autonomię mniejszych lub większych instytucji i inicjatyw kulturalnych, gdy tylko poczuje się (przypomni się sobie), że przecież to niezwykle ważne narzędzie dla prowadzenia ideologicznych operacji. Obecna pandemiczna sytuacja tylko przypomina i obnaża z całym impetem lata instrumentalizowania kultury i pracujących w niej ludzi, gdzie kwestie finansowe obecnie najmocniej wybrzmiewają, choć stanowią tylko jeden z najbardziej uwidaczniających się skutków takiego podejścia. Paraliż wielu kulturotwórców i kulturotwórczyń (instytucjonalnych, samodzielnych, „wolnostrzelczych”) powinien prowadzić do refleksji i wyciągania nie tylko finansowych wniosków. Uregulowania wymagają kwestie związane z prawnym funkcjonowaniem kulturotwórców na rynku pracy, a z tym się nierozerwalnie wiąże konieczność przepracowania całościowego rozumienia miejsca i roli działań kulturalnych w społeczeństwie.

Adaptując się do niemalże każdej sytuacji, kultura funkcjonowała sobie do symbolicznego marca, kiedy to nie mogliśmy już dłużej udawać, że koronawirus nas cudownie ominie. Zawieszenie tradycyjnej działalności przez duże i średnie podmioty aktywne w przestrzeni kultury, automatycznie musiało oznaczać nie tylko ograniczenie dotychczasowej działalności w jej sprawdzonej formie (wielokrotnie oznaczało to niemożność wykorzystania świeżo ogłoszonych ministerialnych dofinansowań), ale również sygnalizowało trudne czasy dla całej rzeszy animatorów, edukatorek, artystów, pracowników i pracownic z tzw. zaplecza kultury, którzy w związku ze swoim prekarnym statusem utracili możliwość zarobkowania. Oczywiście, jak w transowym tańcu ruszyliśmy po narzędzia i technologie, których większość z nas nie była/nie jest wciąż świadoma. Po omacku posługujemy się zoomami, odgrzebujemy jakieś archiwalne nagrania wideo albo domorośle tworzymy webinaria. Parę osób znalazło dodatkową szansę na zarobek, ale nie był/nie jest to sytuacją powszechną. Daliśmy się wkręcić w opowieść o tym, że kultura musi być „za darmo”, aby kogokolwiek zainteresować, że powinna być dostępna na wyciągnięcie ręki i jak autobus nocny „na żądanie” (choć ten ostatni czasami i tak nie przyjeżdżał, a kultura zawsze – już w dokach startowych czeka i w amoku walczy o zainteresowanie odbiorcy). Zagraliśmy również od razu w grę, której jedyną regułą było „poruszanie się” tylko w sieci, tak jakby wszystkie inne (również te starsze) media i kanały komunikacji były nam nieznane, albo zapomniane. A skoro musimy konkurować i walczyć o uwagę publiczności, lepiej byśmy opowiadali to kulturowe doświadczenie, z którym czekamy na tacy, jak rozrywkę, coś lekkiego, miłego. Tymczasem przyjęcie przez bardzo wiele podmiotów i inicjatyw tej właśnie pozycji, powinno być odczytywane jako typowe dla graczy, którzy nie zajmują w polu pozycji rozgrywającej, a raczej adaptującą się do reguł, których, choć może nie lubimy, to jednak je przyjmujemy. Łatwo zapomnieć przy tej okazji, że kultura nie jest tania, a tam, gdzie taką się okazuje, jest już mocno na wyczerpaniu. Podeszliśmy więc do tego zadania podskokami, prześcigając się, walcząc o zainteresowanie widza, grantodawcy, organizatora. Stał się więc ten internetowy wysyp, dla wielu z nas, chocholim tańcem, wołaniem, że się jeszcze jest, że się „ma coś do zaoferowania”, na koniec wzywając/błagając: pamiętaj o mnie/o nas!

Aktualna sytuacja, nasza (środowiskowa) próba zareagowania na stan pandemii, nakazu zwiększenia dystansu społecznego oraz izolowania się w domach, pokazała chyba również, że bardzo trudno jest odejść od innego niż rozrywkowego spojrzenia na kulturę. Fajerwerk, wzruszenie, ozdóbka, dodatek, ale rzecz niekoniecznie pierwszej potrzeby. Nabrzmiewający kryzys w kulturze, w dużym stopniu w związku z takimi lub innymi wypowiedziami w przestrzeni publicznej, której nadawcami nierzadko byli/są politycy (w tym samorządowcy), pokazuje raz jeszcze, jak wąskie rozumienie kultury nas charakteryzuje. Jeśli kultura to z pewnością „artyści” (choć niestety nie w tym szerokim sensie, w którym staje się nim i edukatorka kulturowa, i opiekun gminnego „Orlika” animujący kulturowo lokalną, „chłopacką” drużynę piłkarską). A jak „kultura w sieci”, to pewnie klasyczne oprowadzania po wystawach online (notabene – dane pokazują, że niekoniecznie tego szukamy na pierwszym miejscu[1]), albo rejestracja sztuki teatralnej i koncertu Justyny Steczkowskiej. Gdyby się przyjrzeć bliżej budżetom tych aktywności – prawdopodobnie gros środków przypadnie dla branży technologiczno-informatycznej, bez której nie sposób uruchomić tych rozwiązań, a która chyba nie najgorzej sobie radzi w tych czasach. Przy całym autentycznym uznaniu dla różnorodności działań i form aktywności w kulturze – uznając jej zniuansowanie i potrzebę indywidualnego podejścia do każdego zgłoszonego i nagrodzonego w konkursie projektu – mam jednak swoich faworytów i swoje zdanie na temat tego, do czego przede wszystkim, oprócz rozrywki i „wzruszeń”, jest kultura, a co niestety łatwo nam umyka, a już szczególnie decydentom/ntkom.

Moment, w którym się znajdujemy, może być kolejnym (a jakże) pretekstem do namysłu i ewentualnej redefinicji całego systemu kultury w Polsce. Nie jest to zadanie łatwe, a takie próby są systematycznie podejmowane przy okazji różnych narad, (nie)kongresów, a dzisiaj również online’owych dysput, z różnymi skutkami. Jest jedna możliwa konstatacja – kultura (we wszystkich swych postaciach, przyjmowanych formach, realizacjach, angażowanych zasobach, narzędziach i wykonawcach) musi być traktowana przede wszystkim jako przestrzeń do tworzenia, pogłębiania i podtrzymywania relacji. Ludzi pomiędzy sobą, pomiędzy ludźmi i funkcjonalnymi dla nich instytucjami, wreszcie pomiędzy ludźmi a całym żywym (przyroda) i materialnym otoczeniem. I teraz wracamy do czasu „przed pandemią” (tą i innymi, również z innych niż zdrowotnych porządków, których albo nie zauważaliśmy, albo do życia, w którym się przyzwyczailiśmy, zgodnie z założeniem, że jesteśmy w „permanentnym kryzysie”), i sposobu naszego działania, operowania znakami, kulturowymi narzędziami. Naszego sposobu postrzegania naszej misji i wizji, istotności i celowości, potrzeby istnienia. Czy także wtedy relacje były częścią naszej „konstytucji” organizującej obecność w polu kultury? Wówczas zainwestowane środki, nasza uważność, rozumienie kultury, jako przestrzeni równościowej wymiany pomiędzy „kulturotwórcami” i publicznością (kiedyś rozumianej tylko jako ODBIORCY, WIDZOWIE, a później może nawet jako UŻYTKOWNICY i WSPÓŁTWÓRCY), mogły zwiastować przyszłość, w której nie balibyśmy się o utrzymanie uwagi publiczności, zaraz gdy z jakiegoś powodu zamknięte zostaną drzwi do „miejsca kultury”. Częścią tworzenia relacji jest też badanie publiczności – zdobywanie wiedzy, o tym, kim jest ten ktoś, kto nas odwiedza.

Ta praca, wraz z odrobiną wyobraźni może potem prowadzić do tego, że w szale „online-owej” aktywności nie zapomnimy o wykluczonych cyfrowo seniorach, albo osobach z niepełnosprawnościami sensorycznymi. 

W pandemii doceniliśmy pracę ekspedientek, pielęgniarek, kurierów. W USA nazywani są „essential workers”, kluczowymi pracownikami. Budowana systematycznie relacja z ludźmi, nie tylko przynosi konsekwencje w momentach kryzysu, ale także nieco inaczej stawia nas – animatorów i animatorki – w tej całej sytuacji. Nie jako zewnętrznych, przepraszam za określenie – nie jest moją intencją deprecjonować osób zajmujących się tym fachem – kuglarzy.

Przestajemy być ludźmi od tylko punktowej, chwilowej (co tutaj kluczowe – niepogłębionej) rozrywki, a stajemy się częścią złożonego systemu. Systemu, który rozumie, że i w pandemii i w karnawale, kultura, ludzie w niej pracujący, mogą być tymi, którzy „się przydają”, którzy mają „robotę do wykonania”, którzy wiedzą, jak przyłożyć społeczny/kulturowy plaster na wszelkie rany i deficyty. W tym sensie wszyscy animatorzy i animatorki pracujący ze swoimi małymi wspólnotami, są „kluczowi” dla budowania systemu, który jest sprawiedliwy, troszczący się o innego, demokratyczny.

Ich obecność wśród ludzi nie może być „od projektu do projektu”, „od zlecenia do zlecenia”, lecz powinna być ugruntowana, stała i zabezpieczona właściwymi umowami i środkami finansowymi.

Na koniec jeszcze raz o tym, do czego można używać kultury. Nie potrafię ocenić, ile wniosków zgłoszonych w konkursie „Kultura w sieci” (dla przypomnienia, w sumie 5948 zgłoszeń) faktycznie odpowiadało na potrzeby „publiczności” i wynikało z obserwacji oraz dialogu z „odbiorcami”. Nie wiem też, ile z nich dostrzegł i wyłapał organizator. Czy faktycznie punktowane były działania bazujące na relacjach, traktujące działalność kulturalną, jak ważną część większego systemu budowania społeczeństwa obywatelskiego? Odpowiedzi na te pytania, bez odpowiedniej analizy nie poznamy. Chciałoby się (naiwnie?) wierzyć, że idea konkursu to nie tylko „punktowe” gaszenie pożaru – finansowe wsparcie dla niektórych osób pracujących w sektorze kultury (choć już teraz jest wiele głosów, że nagrodzono za mało organizacji pozarządowych, niewielkich organizacji, a za wiele agencji impresaryjnych i dużych instytucji kultury)… Jest jednak obawa (do takich wniosków prowadzi nas dotychczasowa wiedza o funkcjonowaniu kultury w państwowym i społecznym systemie), że konkursy są wciąż tylko „chwilówkami” niestety nieosadzonymi w jakichś strukturalnych założeniach. Tak, jak jeden z pomysłów, by wprowadzić „bony na kulturę” o wartości 1000 złotych, do wykorzystania przez każdego obywatela/obywatelkę wyłącznie na aktywności kulturalne. Owszem – może za nimi płynąć chwilowy zastrzyk pieniędzy – ale długookresowo utrwala to wyobrażenie o kulturze, jako przestrzeni rozrywki, konkurencji, ścigania się o uważność „klienta”. Animatorzy podnajmowani do akcyjnego działania. Taka akupunktura nie pomoże, by uczynić cały sektor kultury w oczach społeczeństwa niezbędnym nie tylko ze względów ekonomicznych/gospodarczych (ach ten nieszczęsny PKB), ale przede wszystkim, jako konieczny dla jego zdrowia i funkcjonowania. To właśnie troska, o której już wspominałem, jest ważnym elementem tej misternej układanki, którą tymczasowo państwo wydaje się konsekwentnie, ale bardzo nieumiejętnie zapewniać. Podsumowując.

Trzeba nam (to banał, którego nie boję się jeszcze raz powtórzyć) patrzenia na kulturę, jak na demokratyczne narzędzie do dialogu, „usprawczania” (upodmiotawiania), kształtowania wspólnoty wolnych ludzi, a mniej patrzenia na kulturę, jak na totem, błyskotkę albo fajerwerk – coś, czym posługujemy się do trybalnego identyfikowania swoich i wykluczonych obcych.

Nie bez przyczyny ruch antyfaszystowski obawia się konsekwencji pandemii. Wirus jest znakomitym pretekstem, by wprowadzić rozwiązania prawne blokujące wolność zgromadzeń czy delegalizujące nieposłuszeństwo obywatelskie. Właśnie przestrzeń kultury – współpracy z uczestnikami takich lub innych aktywności kulturowych – staje się kluczowa dzisiaj. Ważne jest, by każdą animacyjną sytuację wykorzystywać do tworzenia relacji z ludźmi i edukacji obywatelskiej. Potrzeba więcej kultury cichej, miarowej, poszytej z innymi społecznymi działaniami, niebizantyjskiej, a my jako sektor musimy móc przestać się ścigać i „NAD-produkować” (tak, jakby tylko to mogło nas uratować i zapewnić dalszą egzystencję) – z uważnością na prawa pracy i wyzysk planety.

Czy pandemia/kryzys jest do tego pretekstem? W teorii tak, a jak nam pójdzie w praktyce? To już inna pieśń.


[1] zob. Michael Alexis, „People Don’t Want Virtual Museum Tours; Do This Instead” https://museumhack.com/virtual-museum-tour-trends/, 15.05.2020

 ***
Bartek Lis – socjolog, doktor nauk społecznych, badacz społeczny. Specjalista ds. projektów społecznych w Centrum Kultury ZAMEK w Poznaniu: m.in. koordynator programowy III NieKongresu Animatorów Kultury oraz autor projektu ZAMEK OTWARTY. Od 2015 roku współpracujący z Fundacją Impact Audience, w ramach której pracuje z instytucjami kultury nad budowaniem stałej relacji z publicznością. Od 2012 roku współpracownik Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę” jako badacz, ewaluator i edukator. W latach 2012 – 2017 kurator projektów społecznych w Muzeum Współczesnym Wrocław.

***
Na zdjęciu Bartek stoi w Holu Wielkim CK Zamek. Patrzy się obiektyw apartu i uśmiecha się delikatnie. Ma na sobie jasnoszary sweter, ręce założone na piersi. Za nim widać zdjęcia tworzące wystawę umieszczone na różnych wysokościach i rozproszone w przestrzeni sali.

Opublikowano w Ważności