Pomiń zawartość →

Ćwiczenia ze spotykania – Agnieszka Pajączkowska

 – Kiedy się spotkamy? – usłyszałam w słuchawce serdeczne pytanie poprzedzone świątecznymi życzeniami. Nie wiem, odpowiedziałam, bo jak wiele innych osób, które mogą sobie na to pozwolić, pozostaję w dobrowolnej, połowicznej izolacji. Wykluczyłam wszelkie spotkania pod dachem, czasami chodzę na spacery z koleżanką, która – tak jak ja – ma małe dziecko. Mam ku temu dystansowaniu swoje powody, ale mam też możliwości, bo pracuję zdalnie i w nienormowanym czasie. Nie muszę obecnie szukać pracy, nie muszę codziennie rano wychodzić do zakładu/firmy/instytucji, ani nawet siadać do zespołowego „calla”. Jestem w gronie uprzywilejowanych. Na wieczorne spotkanie zoomowe umawiam się co jakiś czas z przyjaciółkami. Ostatnio jedna z nich podzieliła się anegdotycznym doświadczeniem. W dzień po naszym „spotkaniu” potknęła się w przedpokoju o torbę z rzeczami (dziecięce ubranka) naszykowanymi, aby oddać jednej z nas. „Ach, szkoda, że zapomniałam oddać torbę, skoro się widziałyśmy” pomyślała i niemal natychmiast uświadomiła sobie, że przecież to był zoom. Ta sytuacja dała mi do myślenia, jak bardzo ciała, podświadomości, kulturowe i psychologiczne potrzeby wołają o spotkanie w czasie rzeczywistym i we wspólnej przestrzeni. Spotykanie jest moim wyuczonym zawodem. Skończyłam kulturoznawstwo ze specjalizacją „animacja kultury”, której sens tkwi w sytuacji spotkania.

W „praktykowaniu kultury”, w idei „kultury czynnej”, w „sztukach społecznych” chodzi w gruncie o spełnienie potrzeby bycia razem, która może polegać na doświadczeniu siebie jako części wspólnoty, ale też na przeżyciu jej różnorodności i złożoności.

Chodzi o takie spotkanie, w którym jest przestrzeń na obecność, opowieść, wysłuchanie się i działanie nie tylko z tymi, którzy są najbliżsi, ale także tymi, którzy należą do wspólnoty definiowanej szerzej – grupy sąsiedzkiej, społeczności osiedla/wsi/dzielnicy, określonej grupy wiekowej lub definiującej się po prostu przez wzajemną ciekawość i otwartość na spotkanie. Pchając spacerówkę przez jesienny, wyludniony park, zadaję sobie pytanie: kto – poza partnerem i córką – tworzy moją obecną, codzienną społeczność? Matki (rzadziej ojcowie) i opiekunki na placach zabaw. Kurierzy i kurierki. Pani w warzywniaku. Sąsiadka mijana na schodach. Czasami pani na poczcie. Co o nich wiem? Zupełnie nic. Czy z nimi rozmawiam? Nie. To nie ta konwencja, nie ten typ relacji, nie ta pora roku, poza tym maseczki, dystans, pośpiech, inni czekają.

Nie byłoby w tym nic niezwykłego (mieszkam w środowisku wielkomiejskim, na dodatek w mieście, do którego przeniosłam się niedawno, i akceptuję codzienną anonimowość), gdyby nie ten szczególny czas, w którym niemal nie doświadczam innych spotkań na żywo. Jednym ze skutków pandemii jest to, że moja własna bańka wypełniona ludźmi, z którymi widywałam się często i z wyboru (przyjaciółmi, znajomymi, rodziną, osobami, z którymi współpracuję) chwilowo prysła. I zauważam, że pozostały mi w tej sytuacji kontakty z osobami, o których nie wiem zupełnie nic. 

Pandemia i cały 2020 rok jeszcze mocniej obnażył rozmaite kryzysy, podziały i deficyty. Także to, jak słabo znamy się pomiędzy swoimi „bańkami”. To określenie pierwotnie dotyczyło internetu: bańka filtrująca (ang. filter bubble) to „sytuacja powstała w wyniku działania określonego algorytmu, gdzie osoba korzystająca z sieci otrzymała informacje wyselekcjonowane, które dobrane zostały na podstawie informacji dostępnych na temat użytkownika, np. lokalizacja lub historia wyszukiwania. Powoduje to, że użytkownik zamknięty jest w samonapędzającym się cyklu opinii, a szukający nie zostaje nigdy skierowany na odmienne tematy lub punkty widzenia. Podobnie bywa w rzeczywistości. Ostatnie moje doświadczenie długofalowego przebywania na co dzień w grupie ludzi różnorodnych (przede wszystkim – pochodzących z różnych klas społecznych) to rejonowa, publiczna szkoła podstawowa w stolicy oraz okoliczne boiska i podwórka. Dwadzieścia lat temu. Wraz ze zdobywanym wykształceniem, precyzowaniem zainteresowań, kształtowaniem doświadczeń zawodowych zaczęłam tworzyć bańkę, która zamykała się wokół mnie, na moje własne życzenie, coraz szczelniej. Do dziś przeważają w niej ludzie w wieku 30-40 lat, z wyższym wykształceniem, aktualni mieszkańcy i mieszkanki wielkich miast, o liberalnych lub lewicowych poglądach, często osoby wolnych zawodów, związane z kulturą, sztuką. Chętnie, choć nigdy nie na długo, wychodziłam z tego kokonu. Czasami z własnej ciekawości i potrzeby, czasami w ramach pracy – prowadząc projekty, jeżdżąc po Polsce, zbierając historie. Spotykając się. Teraz robić tego z taką swobodą nie mogę – raz, że jest pandemia, a dwa, że mam małe dziecko i różne związane z tym ograniczenia. 

Chwilowo pozostaje mi – podczas tych spacerów wyludnionym parkiem – obracanie w myślach pytań: co wynika z tego, że się nie znamy? Jak nazwać sens spotykania się poza swoimi bańkami? Czy da się je łączyć, choćby na chwilę? (Przy odpowiedniej wprawie bańki mydlane łączyć się da – stykają się ściankami i tak lecą sklejone dalej lub przenikają jedna w drugą).

Jakimi sposobami stwarzać ku temu sytuacje? Pytania, czy to w ogóle potrzebne, już sobie nie zadaję. Rok 2020 w Polsce – pandemia, wybory, Strajk Kobiet – ujawniły zupełnie nienowe, ale na tyle głębokie pęknięcia, że w obliczu kolejnych nadchodzących kryzysów jedną z ważnych rzeczy, które możemy dla siebie nawzajem zrobić (gdy tylko minie okres kwarantann i izolacji), to spotykać się jak najczęściej, nie tylko z tymi, których znamy już dobrze.

Jak się spotykać? Przegląd strategii

Mówiąc o spotkaniu, mam na myśli bycie w jednej przestrzeni, ale wcale niekoniecznie – rozmowę. Warunki do rozmowy i kompetencje do jej prowadzenia wymagają pracy obu stron, które rozmawiać chcą. Jak napisał niedawno Tomasz Stawiszyńki „inicjując rozmowę, musimy być zawsze przygotowani na modyfikację własnych przekonań”. Gdy biorę pod uwagę, jak rok 2020 wyglądał w Polsce w debacie publicznej, to mam ponure wrażenie, że do rozmowy nie dojdzie na tym szczeblu już nigdy. Ale nadal mamy doświadczenie indywidualne, osobistą codzienność tworzoną własnymi decyzjami i praktykami. 
Moja córka ma niemal dwa lata i lubi książki. Ostatnim hitem jest „A królik słuchał” Cori Doerfeld. To historia o chłopcu, który zbudował z klocków wyjątkowo udaną konstrukcję. Był z siebie dumny. Nagle przeleciały ptaki i konstrukcja się rozpadła. Do chłopca przychodzą różne zwierzęta i – chcąc mu pomóc – mówią mu, co powinien teraz zrobić. Ale on nie chce żadnej z tych propozycji. Aż przychodzi królik. Królik nic nie mówi. Opiera się o plecy chłopca i grzeje go swoim ciepłem. Czeka w milczeniu i gdy mija odpowiedni czas, chłopiec zaczyna opowiadać, a królik – słucha. Nie wypowiada ani słowa, a mimo to (czy raczej – dzięki temu) spotkanie pozwala nie tylko nawiązać relację, ale zrozumieć kim się jest i czego się potrzebuje. Wiele się można nauczyć z literatury dla dzieci. Podobnie jak z praktyk i strategii artystycznych, które również posługują się metaforą i odwołują zarówno do intelektu, jak i emocji. Mam przekonanie, że to, co robią artyści i artystki można czasami modyfikować na własne potrzeby i stosować co dzień. W formie zaproszenia, a nie nacisku, z intencją otwartości, a nie presji. Traktując małe, codzienne działania jako rodzaj ćwiczeń, których możemy potrzebować, aby zacząć się spotykać na nowo.

Patrzeć w oczy

Gdy zaczynała się „Szkoła patrzenia”, eksperymentalny, artystyczno-badawczy projekt o edukacji wizualnej, uczestnicy i uczestniczki – osoby, które spotkały się po raz pierwszy w tym gronie – zostały zaproszone do pozornie prostego ćwiczenia. Należało stanąć w dwóch rzędach naprzeciwko siebie. Blisko, w odległości około metra. Na sygnał, osoby stojące naprzeciw siebie miały spojrzeć sobie w oczy i – nie mówiąc nic – patrzeć do czasu kolejnego sygnału. To było 10, może 15 sekund. Po sygnale przesuwano się o krok w prawo, zmieniając partnerkę/partnera patrzenia. Całe ćwiczenie trwało kilka minut. Dyskusja po nim – ponad godzinę. Bo w tej pozornie błahej sytuacji pierwszego spotkania pojawiły się wybuchy nerwowego śmiechu, spuszczanie wzroku, poczucie zakłopotania, skrępowania, zawstydzenia, ale też wzruszenie i potrzeba gestu, dotyku. Kilkanaście sekund patrzenia sobie w oczy w milczeniu ujawniło, jak rzadko jesteśmy ze sobą w ten sposób. Patrzenie w oczy oznacza bliskość zarezerwowaną w naszym kręgu kulturowym dla sytuacji intymnych lub przemocowych. Jednocześnie ćwiczenie pozwoliło doświadczyć, że jest w tej praktyce wielka moc płynąca z dostrzeżenia siebie nawzajem – swojej obecności i poczucia wspólnoty wynikającej z bycia z drugim człowiekiem (o którym nie wiem nic) tu i teraz.
Ćwiczenie – jak wiele innych działań, także artystycznych – było inspirowane performansem Mariny Abramovic „Artystka obecna”. Abramovic przez trzy miesiące, w godzinach trwania wystawy, siedziała przy stole, za którym siadały kolejne osoby. Otwierając oczy, skupiała całą swoją obecność na osobie siedzącej naprzeciwko. Zamykając je – żegnała się i czekała na kolejne spotkanie. Osoby, które siadały oko w oko z artystką, przeżywały rozmaite emocje, czasami płakały. Siła spojrzenia – spokojnego, skupionego, empatycznego, obecnego – była ogromna i budowała więź innego typu niż ta oparta na dyskusji, która czasami – zamieniona w przerzucanie się obelgami i negowanie podstawowych praw – nie jest już możliwa. 
Inspirująca się badaniami psychologa Arthura Arona, Amensty International przeprowadziło akcję  Look Beyond Borders , której dokumentacja została odtworzona na YouTubie prawie milion razy. Naprzeciwko siebie usiedli mieszkańcy/mieszkanki Berlina i uchodźczynie/uchodźcy (głównie z Syrii). Patrzyli sobie w oczy. Inaczej niż u Abramowic, niektórzy zaczynali rozmawiać (jeśli język to umożliwia), inni przysuwali się bliżej, wyciągali ręce, przytulali, płakali, śmiali się. To film z 2016 roku. Od tej pory kryzys migracyjny tylko się pogłębia, a język dotyczący uchodźców radykalizuje. Także w Polsce. W trakcie Miesiąca Fotografii w minionym roku Karolina Gembara zaproponowała działanie na styku performansu, warsztatu i fotografii: Ukłon. Ćwiczenia z gościnności”. Do udziału zostali zaproszeni mieszkańcy i mieszkanki Krakowa z doświadczeniem migracyjnym. Artystka wyszła poza spojrzenie i zajęła się gestem powitania, które zapoczątkowuje spotkanie w sytuacji kryzysowej. Pisze: „Trzymanie za rękę, pod ramię, objęcie, oparcie. Podanie ręki, podanie dziecka. Pozdrowienie, powitanie, pocieszenie, przywitanie. Wołanie o pomoc. Tulenie. Czym są wymienione gesty na fotografiach prasowych dokumentujących tzw. kryzys migracyjny? Gestami miłości? Gestami strachu? W każdym z nich zawarty jest podwójny potencjał: nadziei i desperacji. Pozbawienie ich kontekstu, wycięcie z kadru nie zmienia ich znaczenia. Wciąż pozostają ludzkimi, dobrze znanymi gestami. Jak trudno przychodzi nam wykonanie ich w stosunku do obcych? Jak trudno powitać nieznaną osobę? Podać jej rękę, dotknąć, przytulić? Jak trudno zastosować nam etykę troski?”. Działanie zaczynało się od – tu nie ma zaskoczenia – sytuacji patrzenia sobie w oczy. Następnie uczestnicy i uczestniczki przyglądali się wybranym fotografiom dokumentującym kryzys migracyjny, analizowali widoczne tam gesty i próbowali je odtworzyć, zrekonstruować w warunkach studyjnych. Nie będąc profesjonalnymi modelami/modelkami przekraczali społeczny dystans i granicę dotyku – obejmując się, biorąc na ręce nie swoje dzieci, trzymając dłonie i trwając w tych pozycjach do czasu wykonania przez artystkę odpowiedniego zdjęcia.

Ale spotkanie z „innym” nie musi być wyłącznie spotkanie z migrantem/migrantką. Jesteśmy dla siebie „innymi” i „obcymi” pomiędzy swoimi bańkami. Ich kształty wyznaczane są przez różnie przeprowadzane linie podziału: młodzi i starzy, bogaci i biedni, lewicowi i prawicowi, ze wschodu i z zachodu, z wykształceniem podstawowym i wyższym, katolicy i niekatolicy. Dorota Ogrodzka, reżyserka i performerka, autorka Laboratorium Teatralno-Społecznego badającego, między innymi, napięcia w przestrzeni publicznej, zainicjowała w 2016 roku performans[1]  na Krakowskim Przedmieściu,  w rocznicę katastrofy smoleńskiej. Wraz z osobami tworzącymi zespół LTS rozstawiła na chodniku krzesła tak, aby osoby mogły siedzieć naprzeciwko siebie. Banery zapraszały: „Usiądź ze mną na 2 minuty”. I tak performerzy i performerki reprezentujący środowisko lewicowo-liberalne siadali naprzeciwko (między innymi) osób o poglądach prawicowo-katolicko-narodowych. Siedzieli i patrzyli sobie nawzajem w oczy, bez słów. Aby się nawzajem zobaczyć i uznać swoje istnienie. Aby się spotkać i pobyć ze sobą, gdy tak trudno o to, aby ze sobą w spokoju i szacunku porozmawiać.

Zapukać

Można pójść krok dalej i zacząć pukać do nie swoich drzwi. Artystka Barbara Gryka powiedziała w wywiadzie z okazji otrzymania nagrody Artystyczna Podróż Hestii: „Najwięcej można osiągnąć, kiedy rozmawia się z pojedynczym człowiekiem ”. Dała temu wyraz, pukając do mieszkań znajdujących się na osiedlu im. Słowackiego w Lublinie. Zaprojektowane przez Zofię i Oskara Hansenów zgodnie z ideą „formy otwartej”, architektura osiedla miała „otwierać mieszkańców na wzajemne relacje”. Barbara Gryka pukała więc do drzwi i mówiła „dzień dobry”. Choć stała na nie swoim progu – to ona zapraszała, aby się spotkać. W odpowiedzi następowały rozmaite reakcje i gesty, bo sytuacja niespodziewanego pukania do drzwi – w rzeczywistości domofonów, ale też telefonów komórkowych i mediów społecznościowych – nie musi budzić zaufania. Ale artystce się udało. Skorzystała również z metody, która w etnografii nazywana jest znalezieniem „odźwiernego”, pierwszej osoby, która zrozumie intencję i zaufa, a następnie poprowadzi dalej. „Zastanawiałam się, co to znaczy wejść do czyjegoś mieszkania, czym jest przyzwolenie na możliwość przekroczenia progu domu. Jak się przygotować, co mówić, jak zainteresować mieszkańca swoim projektem? Początkowo zaczepiałam ludzi na osiedlu i opowiadałam im o tym, co zamierzam zrobić. Udało mi się poznać kilka osób, które zainteresował mój projekt i wpuściły mnie do swoich mieszkań, poleciły znajomych, do których mogłabym się wybrać i zrobić fotografię. Zaczęłam odwiedzać kolejne mieszkania, pukać do drzwi” – tłumaczy artystka w opisie swojego działania. Będąc już w środku, zapraszała do wzajemnego fotografowania – prosiła o wskazanie ulubionego miejsca w mieszkaniu i pozowała do portretu fotograficznego, który wykonywał mieszkaniec/mieszkanka. Potem proponowała sfotografowanie jego/jej. Przez czas trwania działania, autorka mieszkała na osiedlu. Nie sposób – po takim doświadczeniu – mijać się na chodniku nie tylko bez „dzień dobry”, ale bez choćby krótkiej rozmowy. Nie sposób nie zdobyć relacji, pozwalających liczyć na sąsiedzką pomoc, która – w minionym roku wypełnionym kwarantannami – okazała się nie do przecenienia.

Zaprosić do stołu

Można też, odwrotnie, zaprosić do siebie. Spotkania przy stole mają w Polsce swój bagaż kulturowych odniesień. Nasuwa się skojarzenie z Okrągłym Stołem jako początkiem demokracji opartej na deliberacji, ale także – przekonanie o polskiej gościnności, która przy stole miałaby być praktykowana. Spotkania przy stole to także w Polsce powszechnie praktykowany sposób spędzania świątecznego czasu z rodziną. W grudniu zwróciły moją uwagę dwie akcje/kampanie prowadzone w mediach społecznościowych. Jedna, zainicjowana przez Kayę Szulczewską upowszechniającą pojęcie ciałopozytywności, miała pomóc przygotować zawczasu asertywne odpowiedzi na komentarze, pytania, uwagi członków i członkiń rodzin dotyczących wyglądu, ciała, seksualności, prywatności. Druga to akcja Fabryki Równości, która ujawniła, jakie opinie i komentarze ze strony bliskich bywają doświadczeniem osób LGBTQ+ podczas rodzinnych, świątecznych spotkań. Oba działania druzgocą mit „polskiego stołu” jako miejsca doświadczania wspólnoty, chyba że takiej, która ma być rozumiana jako katolicko-konserwatywno-patriarchalny monolit. Ujawniają, że spotkanie z rodziną bywa koszmarem w sytuacji, gdy najbliższe osoby pozwalają sobie na przemoc słowną i nie szanują podstawowych praw człowieka dotyczących jego wolności, tożsamości, prywatności.

Przy stole można się spotkać też inaczej, niekoniecznie w rodzinnym gronie, ale za to z założeniem, że wszyscy, którzy zasiądą do posiłku, są otwarci na to, co różne od ich doświadczenia. W prostym projekcie społecznym „Poznajmy się od kuchni” prowadzonym przez wrocławską Fundację Go and Act rodziny migranckie i polskie zostały połączone pomysłem wspólnego zapraszania się na obiad. Hindusi, Włosi, Syryjczycy, Ukraińcy mieszkający we Wrocławiu, byli goszczeni przez rodziny polskie, a potem zapraszali do siebie. Poczynając od powitania, zachowania w przedpokoju, rozglądania się po mieszkaniu po wspólne szykowanie stołu, kosztowania domowych potraw, po – wreszcie – rozmowę, była to sytuacja spotkania. Wiążącego się, owszem, z przedsądami, zdziwieniami czy obawami, ale opartego na otwartości, ciekawości siebie nawzajem, wzajemnym szacunku. Są to kwestie nieoczywiste, co ujawniła organizacja happeningu Nie będzie innego aktywistki i artystki społecznej Anny Dąbrowskiej, która od lat wraz z fundacją Homo Faber działa w Lublinie na rzecz dialogu polsko-ukriańskiego. Działanie zakładało ustawienie w przestrzeni publicznej stołu z dwoma krzesłami. Na jednym miał usiąść Piotr Tyma, prezes Związku Ukraińców w Polsce. Drugie miało pozostawać wolne dla osoby, która chciałaby z nim porozmawiać. Domowy stół został wyprowadzony na ulicę, aby ułatwić spotkanie – zachować jego kameralny wymiar, ale znieść granicę, którą jest przekroczenie progu prywatnego mieszkania. Performans, wydawałoby się prosty, z jasnym przekazem wynikającym z wiary w potrzebę dialogu i z formą nawiązującą do popularnej formuły żywej biblioteki, wzbudził jednak kontrowersje. Władze miejskie początkowo nie zgodziły się na jego realizację, dopiero po nagłośnieniu sprawy i interwencjach (między innymi Rzecznika Praw Obywatelskich) decyzję uchylono. Performans się odbył, a jego przebieg ujawnił, jak bardzo pozornie błahe sytuacje ujawniają emocje i napięcia, dla których ujściem może, a może nawet – musi być spotkanie i rozmowa.

Ruszyć w Polskę 

Można też ruszyć się ze swojego najbliższego podwórka. Pojechać w Polskę. Albo pójść. Jak Honorata Martin, która 15 lipca 2013 roku wyszła z mieszkania w Gdańsku, aby po dwóch miesiącach pieszej wędrówki zakończyć ją w Dzierżoniowie na Dolnym Śląsku. Niemal codziennie prosiła napotkanych ludzi o pomoc i nocleg. Miała przy sobie wózek z ubraniami, śpiwór i (początkowo) psa. Projekt nazwała „Wyjście w Polskę”. „Byli mnie ciekawi, ale nie chcieli poznać” napisała o napotkanych po drodze ludziach na jednym ze szkiców, dokumentujących doświadczenie wędrówki. Niektórzy jednak – chcieli poznać. Zapraszali do domu. W wywiadzie dla „Dwutygodnika artystka mówi, co działo się, gdy zaproszenie przyjmowała: „Rozmawialiśmy. Z obcym czasami jest łatwiej porozmawiać. Pamiętam taki moment, że rozmawiałam z państwem, którzy zaczęli mi mówić o bardzo osobistych sprawach. Aż się popłakaliśmy – ja i oni. Wiedzieli, że ja zaraz wyjdę i nigdy się nie spotkamy. Spytałam, czy mogę zrobić im zdjęcie na pamiątkę – nie chcieli. I poszłam.” Opowiada też o spotkaniach opartych na wzajemnej niepewności, lęku, braku zaufania. O dziewczynie, która nie zaprosiła do mieszkania, bo miała dwoje małych dzieci – bała się – ale zorganizowała artystce nocleg u rodziny. Gdy Honorata Martin otwierała wystawę we Wrocławiu, dziewczyna ta zadzwoniła: „Bardzo chciała przyjechać i spytała, czy będę, bo ona nigdy w życiu nie była w galerii i nie wie, jak się zachować – mówi, że bardzo by chciała zobaczyć, ale to jest dla niej zupełnie obce miejsce i będzie się czuła nieswojo. Więc chciała się upewnić, czy będę, żeby jej jakoś pomóc. Ja na to, że jasne, i od razu mnie tknęło, że to dokładnie tak samo, jak ja czułam się u niej wtedy pod tym blokiem. Powiedziałam: „zadbam o ciebie w tym moim świecie, tak jak ty o mnie zadbałaś w tym swoim”.

To wyjątkowy projekt, z którego – jak to bywa w sztuce performatywnej – została fragmentaryczna i osobista dokumentacja (szkice, fragmenty wideo) prezentowana w galeriach sztuki. Nie dostajemy całościowej opowieści o tym doświadczeniu. Ale nawet z dokumentacji projektu dostępnej w sieci i wywiadów z artystką wynika bardzo wiele o możliwości i potrzebie spotykania, które jest inicjowane i dzieje się nie u siebie, a które wiąże się z lękiem, więc wymaga odwagi. To wyjście nie tylko „w Polskę”, ale może przede wszystkim ze swojego domu, ze swojej bańki. Z miejsca bezpiecznego, oswojonego, z którego wygodnie jest oglądać i oceniać rzeczywistość. To bezkompromisowe otwarcie na to, co spotkane po drodze. Wyjść można też do Polski – czy raczej do niej wrócić. Jak Michał Iwanowski, który po kilkunastu latach mieszkania w Walii zobaczył na murze napis „Go home, Polish”. Idź do domu, Polaku. W domyśle – nie chcemy cię tu już. Więc poszedł. Piechotą z Wysp Brytyjskich do rodzinnej miejscowości na południu Polski. Jako artysta wizualny po drodze wykonywał dokumentację fotograficzną, performansy dokamerowe, ale też spotykał ludzi w kolejnych, unijnych krajach. Rozmawiał. Tłumaczył kontekst swojej pieszej wędrówki, wywoływał reakcje troski, zawstydzenia, potrzeby dyskusji. Był migrantem w drodze, migrantem wewnętrznym, unijnym, a jednak – wracającym z zachodu na wschód, wygonionym i niechcianym. Ujawniającym słabość i pozorność rzekomej wspólnoty, jej wewnętrzne pęknięcia, nierówności i hierarchie. Wyjście w Polskę i wyjście do Polski udały się, bo były oparte na gotowości do zmiany – swojego komfortu, planu, przyzwyczajeń, ale również swoich przekonań i poglądów o tej całej reszcie społeczeństwa, z którą na co dzień nie ma się kontaktu, żyjąc w artworldzie, czy choćby – w wielkomiejskim środowisku kulturalno-inteligencjo-artystycznym.

Zrobić coś razem 

Z takiej bańki wychodzi się czasami, jadąc na wieś, nawet jeśli okazją są odwiedziny u rodziny. Jak Daniel Rycharski, który jeździ do rodzinnego Kurówka i tam – zapraszając do współpracy wujów, ciotki, sąsiadów rodziców – realizuje niemal wszystkie swoje projekty dotyczące napięć pomiędzy katolicyzmem, wsią, a społecznością LGBTQ+ w Polsce. Rycharski nie zaczyna od rozmowy, która miałaby polegać na tłumaczeniu zawiłości związanych z płcią, tożsamością seksualną, homoseksualizmem, przemocą i wykluczeniem. Jest sobą – gejem, katolikiem i człowiekiem z Kurówka, który skończył ASP – 

i zaczyna działać. Aby zrealizować swoje pomysły, potrzebuje pomocy w spawaniu, w przetapianiu, w zaoraniu pola. Więc idzie do wuja, sąsiada, do sołtysa. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, Mariusz Szczygieł komentuje: „To muszą cię lubić bardzo”, a Rycharski odpowiada: „Trochę nie mają wyjścia, cała moja rodzina jest stąd, nie można mnie wypisać”. Bo jest jednak u siebie, mimo że jest inny. Sam dla siebie działa jak odźwierny, który będąc „chłopakiem z Kurówka” przeciera szlaki dyplomowanemu artyście, chcącemu tworzyć sztukę współczesną ze społecznością wsi. To współbycie w jednym miejscu i współdziałanie przy konkretnej, fizycznej pracy jest rodzajem spotkania, w trakcie którego może, ale nie musi, wydarzyć się rozmowa. Być może sukcesem Rycharskiego są nie tylko jego osobiste relacje z mieszkańcami Kurówka, ale też ich potrzeba spotykania się, która na wsi mocno żyje w doświadczeniu i pamięci lat 60., 70. i 80., a obecnie jest coraz trudniejsza do realizowania. „Niedawno był tu przystanek autobusowy, gdzie się ludzie spotykali, a teraz nie ma nic. Tak więc w Kurówku był podatny grunt, by do tego spotykania wrócić za pomocą sztuki” – mówi Rycharski. Ta refleksja o potrzebie spotkania i szukania dla niego nowych form w sytuacji, gdy na wsi nie ma już potrzeby wspólnej pracy w polu, darcia pierza i zajmowania się nawzajem swoimi dziećmi, bywa paliwem działań, które podejmują na wsi artyści i artystki pracujący ze społecznością, a wywodzący się z nurtu animacji kultury. W projekcie „Etnografia, animacja, sztuka”, który zainicjował Tomasz Rakowski, a zrealizował Kolektyw Terenowy, o to właśnie chodziło. Grupa twórców i twórczyń, osób – inaczej niż Rycharski – nie będących „stąd” pracowała z mieszkańcami i mieszkankami dwóch wsi na południowym Mazowszu. Co ważne – mieszkańcy i mieszkanki akceptowali obecność osób spoza społeczności, gościli je w swoich domach, w ramach swoich chęci włączali się w proponowane działanie. A początkowo działaniem było właśnie – współbycie. Mieszkanie we wsi. Przyglądanie się. Towarzyszenie. Pytanie. Dawanie sobie czasu na wzajemne oswojenie się ze swoją obecnością. Znalezienie dla siebie miejsca jako dla gościa/gościni. Zawiązanie bliższych relacji z niektórymi osobami. Dopiero po takim czasie możliwe było proponowanie działań, które – co bardzo ważne – nie wynikały wyłącznie z artystycznej wizji przybywającej z zewnątrz animatorki/animatora, ale były efektem rozmów, słuchania, obserwowania, pytania i szukania wśród mieszkańców i mieszkanek wsparcia dla pomysłu danej realizacji. 

Tak powstał pomysł na działanie wokół przystanku w Ostałówku, które poprowadziła Julia Biczysko. Przystanek był naturalnym miejscem spotkań młodzieży, więc tam autorka się z nimi spotykała. Czy raczej – dosiadała za zgodą. Słuchała rozmów. Pytała o napisy na ławce i ścianach. Opowiedziała o sobie – że umie robić murale. Dowiedziała się, że kiedyś z przystanku odjeżdżało o wiele więcej autobusów, że rodzice jeździli do pracy. Teraz zakłady upadły, autobusy polikwidowano. Młodzi mają tylko autobus szkolny, nie sposób dostać się do miasta, trzeba się skrzykiwać ze starszymi, którzy mają już prawo jazdy i dostęp do samochodu. Z rozmów wynikało poczucie życia we wsi, z której trudno się wydostać. I zaczęła się rozmowa: a gdybyś chciał/chciała stąd wyjechać, to dokąd? Powstała lista miejsc – tych bardzo bliskich i odległych. Zaczęło się działanie. W trakcie wspólnej, wieloetapowej pracy przystanek został odmalowany, a jego ściany pokryły precyzyjnie wykonane napisy z szablonów – nazwy miejsc, do których młodzi spotykający się w przystankowej wiacie, chcieliby pojechać. Praca trwała długo. Rozmowy wydarzały się w międzyczasie, a relacje – nie tylko z animatorką, ale również między młodymi – tworzyły się poprzez działanie. Wreszcie przystanek było gotowy, artyści i artystki wyjechali, napisy zostały. Można powiedzieć – i co z tego, nie znamy trwałych efektów, może nic z tego nie wyniknęło? Spójrzmy na podobne działanie w większej skali – niektórzy i niektóre z nas mają świeże doświadczenie udziału w masowych protestach, wspólnym malowaniu transparentów, maszerowaniu, śpiewaniu, krzyczeniu. To, co po nich zostaje, gdy wszyscy już rozchodzą się do domów, bywa poczuciem przynależności, siły, sprawczości i bycia częścią wspólnoty, które wzmacniają – nawet gdy rządzący nadal ograniczają nasze prawa, a w Ostałówku autobusu nadal nie ma. Jeśli jednak dominuje poczucie pustki i rozczarowania, co przecież też możliwe, to młodzież z Ostałówka jest chyba w korzystniejszej sytuacji – mogą się spotkać na przystanku, my w protestującym tłumie nie znamy się wcale.

Na co dzień

Co wynika z tych przykładów? Nie jest przecież moją intencją zachęcanie, abyśmy teraz wszystkie rzuciły nasze codzienne obowiązki, prace i zadania, żeby zacząć realizować projekty z obszaru sztuki zaangażowanej, czy animacji kultury. Z każdego z tych działań chciałabym wyłuskać gest możliwy do używania na co dzień. Jak dbanie o kontakt wzrokowy – gdy mamy usta zakryte maseczkami, oczy stają się tym ważniejsze. Można próbować patrzeć uważniej i dostrzegać osoby, które wcześniej były tylko sprawą do załatwienia. Gdy mówię dzień dobry, spoglądam w oczy i czasami przytrzymuję to spojrzenie. W efekcie pani z warzywniaka zaczęła mnie rozpoznawać. Niedawno dowiedziałam się, jak ma na imię, zapytałam o zmiany w rozłożeniu produktów w budce i jak kręci się interes, od kiedy rozpoczęli dostawy do domu. Z sąsiadką spotkałyśmy się na klatce – każda poszła z dzieckiem w swoją stronę, a potem i tak spotkałyśmy się na placu zabaw. Dopiero teraz dowiedziałam się, czym się zajmuje, że jej syn jest przewlekle chory i gdzie najlepiej pójść do dziecięcego ortopedy. Karmiąc kaczki w parku, usłyszałam rozmowę dwóch starszych kobiet, siedzących na ławce. Rozmawiały o Strajku Kobiet. Nie popierały go. Stałam jeszcze chwilę, pilnując córki i zastanawiałam się, co chcę zrobić. Bo takie drobne decyzje, choć pozornie banalne, wcale nie muszą być łatwe. Przywitałam się i włączyłam do rozmowy. Spokojnie, choć nie bez stresu, ale bez intencji kłótni. Powiedziałam, że Strajk popieram, że brałam udział w protestach. Zapytałam, jak one je rozumieją. Słuchałam, bo to było ciekawe. Jedna z kobiet wyznała, że ona nie chce poprzeć prawa do aborcji, bo sama wie, jaki to koszmar stracić dziecko. Nie dopytywałam, ale spytałam, czy jest jej ciepło, czy zimno. Powiedziała, że ciepło, ma na sobie kożuszek, wyszła tylko na chwilę. „A mnie akurat jest zimno” – odpowiedziałam – „jestem na spacerze trzecią godzinę. Myślałam, że wychodzimy na krótko”. No tak, powiedziała kobieta, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Zapamiętałam to zdanie i jeszcze jedno: „widzi pani, jakby się tak spotkać przy kawie i ciasteczku, to można ze sobą rozmawiać”. Można. Z władzą się nie da, tu został nam już tylko krzyk, żądania i czekanie na kolejne wybory. Ale ze sobą nawzajem i na co dzień – można, a może nawet trzeba. Niekoniecznie po to, aby urabiać innych na swoje podobieństwo, ale żeby próbować zrozumieć i z tego punktu – empatii, a nie agresji – zaczynać rozmowę. O ile ma się na nią siłę, bo prowadzenie dyskusji dotykającej kwestii podstawowych wartości różnych dla obu stron, wypala energię jak mało co. Wiedzą o tym aktywiści i aktywistki, edukatorzy i edukatorki specjalizujący się w prawach człowieka, mediacji, pracy na rzecz różnorodności [2]. Żeby dyskutować trzeba mieć siłę, czas, jasny umysł i otwartą głowę. Jak nigdy czuję, że to towary deficytowe, czasami chce mi się tylko krzyczeć. Póki co, nie pukam do drzwi nieznajomych, nadal nie ruszyłam w Polskę. Próbuję ćwiczyć się w spotkaniach poza własną bańką, doceniając ten czas, w którym nie mogę się w niej wygodnie schować.

**
Agnieszka Pajączkowska – kulturoznawczyni, twórczyni projektów fotograficznych, kulturalnych i edukacyjnych, kuratorka wystaw fotograficznych, animatorka kultury, absolwentka Instytutu Kultury Polskiej UW. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w obszarze„Sztuki wizualne”. Publikowała m.in. w „Kontekstach”, „Zagładzie Żydów”, „Widoku”, „małej kulturze współczesnej”, „Res Publice”, „KrytycePolitycznej”, „Wysokich Obcasach”. W 2019 roku wydała wraz z Aleksandrą Zbroją książkę „A co wyście myślały? Spotkania z kobietami z mazowieckich wsi” (Wydawnictwo Poznańskie). Jej druga książka „Wędrowny Zakład Fotograficzny” ukazała się w sierpniu 2019 roku nakładem wydawnictwa Czarne.

***

Fotografia (autor: Piotr Spigiel) przedstawia polną ścieżkę, prawdopodobnie prowadzącą do kilku widocznych w oddali domów. Na środku ilustracji uwiecznione zostały dwie kobiety idące w stronę fotografa, choć w ogóle nie zwracające na niego uwagi. Są zaaferowane rozmową. Jedna z postaci jest zdecydowanie starsza – to siwowłosa seniorka z założoną na głowę chustą, ubrana w sweter w kolorze łososiowym i szare, prawdopodobnie bawełniane spodnie. Idąc wspiera się dwiema laskami, ma lekko pochyloną głowę. Obok, może pół kroku przed nią, idzie młodsza kobieta – najprawdopodobniej autorka tekstu. Dziewczyna ma długie blond włosy, ubrana jest w pasiastą bluzę (biało- niebieską) oraz jasnoróżową spódnicę „za kolana”. Na stopach ma założone sandały. Obie kobiety są ubrane „letnio”. Choć aura – intensywna zieleń mijanych przez nie zarośli – podpowiada, że mogą być wakacje, to jednak ponad ich głowami niebo się zachmurza. Nie wiemy, czy za chwilę nie spadnie deszcz.


 [1] za Mirosławem Bańko.

 [2] Np. Natalia Sarata – autorka miejsca dla zmęczonych aktywistek i aktywistów, czyli RegenerAkcji, osoba, która temat wypalenia i zmęczenia aktywistycznego wprowadza na trzeciosektorowe salony w Polsce.

Opublikowano w Ważności